niedziela, 26 listopada 2006

Piękny umysł...

To chyba jedyna korzyść z żałoby narodowej dla mnie. Miałem okazję wreszcie obbejrzeć "Piekny umysł"... nareszcie rozumiem czemu filmem tym tyle osób się zachwyca. Nie ważny jest tu perfekcyjny montarz, dźwięk i scenografia. Filmowi temu bliżej jest do teatru aniżeli czysto hollywoodzkiej produkcji. Liczą się tu dialogi i gra aktorska, pozostajaca na najwyższym poziomie. Ale nie o tym chciałem napisać, bo temu filmowi nie da się wystawić oceny...Najlepszym świadcetwem tego dzieła są raczej przemyslenia, które on wywołuje. Zazdroszczę panu Nashowi szczęścia, jakiego doświadczył w życiu. Największego szczęścia jakiego może doświadczyć człowiek. Miłości aż po grób. Miłości prawdziwej, bezinteresownej, upartej, wiecznej. Miłości która się nie poddaje, nie szuka poklasku, takiej która nie ginie gdy jest jej trudno, ie odchodzi, gdy rozsądek nakazuje odejść. Takiej, dla której warto żyć. To nie jest film o chorobie Johna Nasha czy też o jego osiągnięciach. To film o miłości.

Brak komentarzy: